Monthly Archives: Październik 2017

Osiągnąłem dno dna.

W miniony poniedziałek skończyłem dwudziesty szósty rok życia. Oczywiście, jak też co roku, nie zmieniło się nagle nic, sama data urodzin nie doprowadziła do żadnego nieprawdopodobnego wydarzenia i jeszcze nie poczułem, że jestem już na tyle ‚stary’, żeby czuć się mądrzjeszym od młodszych ode mnie tylko ze względu na wiek. Nie skończyło to także miesięcy spędzonymi na ostrym zaciskaniu pasa, bo i tak nie mam na to wpływu, a próbując mieć dostaję tylko po dupie – więc nie, Moi Drodzy, od starzenia się człowiek nie staje się też wcale bogatszym.

Jednakowoż dzień kolejnych urodzin sprawił, że postanowiłem dokonać publicznej chłosty na temat, który siedzi już ze mną od dłuższego czasu i jestem go w pełni świadomy, ale najmocniejsze uderzenie (dosłownie!) zbijające mnie z nóg nastąpiło całkiem niedawno podczas planowanego już jakiś czas wcześniej wyjazdu w góry. I ci z Was, którzy znają mnie chociaż trochę bardziej niż człowieka nazywanego jako „Mały”, który wygląda na kogoś kto nie patrzy poważnie na życie, mogą się zastanawiać – czyżby w końcu Michał pożałował ufania ludziom i robienia przysłóg, których nikt inny by nie zrobił? Może jako oddany korposzczurek wreszczie zauważył, iż to co robi to niewolnicza praca, że można rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady i karmić się świeżym powietrzem? Może jednak sprzedał wszystkie swoje gry, komiksy, książki, bo zauważył, że posiadanie zainteresowań w tym wieku wręcz uwłacza i czas zacząć spojrzeć w stronę przedłużania rodu, jako iż i tak ma co najmniej kilkuletnie opóźnienie?

No nie, nie będzie nic takiego dramatycznego, sprawa jest prozaiczna – znana już dłuższy czas mi oraz wielu osobom, które znają mnie choć kilka lat i pamiętają tego słodkiego, brzydkiego i beztłuszczowego Michałka. Nie dość, że przytyłem i mam brzuszek, to jeszcze brak ruchu sprawił, że droga na Morskie Oko w pełnym deszczu sprawiła mi więcej problemu niż wejście na Kasprowy Wierch kilka lat temu. Jestem jak kot Schrödingera, bo fizycznie i jestem, i mnie nie ma. Jest mnie za dużo, ale moje ciało nie potrafi wykonywać wysiłku fizycznego.

I chciałbym tutaj też zaznaczyć pewną rzecz – denerwują mnie dwie strony barykady ludzi, którzy to komentują. Bo są tacy co mówią, że dobrze wyglądam i o co mi chodzi, a są też tacy, którzy mi to wypominają, niebespośrednio wymuszając wręcz, żebym coś z tym zrobił, bo są prawie zniesmaczeni. Do pierwszej grupa – no ja sam nie należę do ludzi, którzy sami sobie będą szukali wymówek i kłamali, jak to dobrze się czuję w swoim ciele, że każdy ptaszek musi wieć swój daszek, i jeszcze trylion innych równie żałosnych tekstów. Do drugiej grupy – ja wiem, co zrobiłem i kiedy źle i jak się zaniedbałem dużo lepiej niż Wy. Może i chcecie pomóc, ale tracicie czas i mój, i swój, a ja nie przypominam sobie, żebym ludzi niezwiązanych z dietami/ćwiczeniami prosił o jakiekolwiek rady. Bym sobie wtedy do specjalisty poszedł.

Więc tak, zaniedbałem się strasznie i sam brzuszek nie jest najgorszy, ale fakt zaniedbania ruchowego. Mógłbym tu się tłumaczyć siedzącym trybem pracy, no ale nie pracuję 24/7, więc teoretycznie mógłbym znaleźć trochę czasu na robienie czegokolwiek. Na licencjacie jeszcze normalnym było, iż robiłem prawie że codziennie kilka kilometrów na rowerze, albo więcej chodziłem, ale od kiedy mieszkam w Łodzi nie mam roweru (zawsze zapominam go zabrać!), a do tego od dwóch lat poruszam się głównie samochodami. Czy próbowałem chodzić na siłownię, pytacie! Ba! Z dwa albo trzy razy, i to były zrywy dość długie i intensywne jak dla mnie, ale szybko upadały. Bałem się do siebie przyznać, że po prostu nie lubię siłowni, bo wyszedłbym na debila – ale wynikało to raczej z pasywnej presji ludzi wokół i teraz nie boję się już powiedzieć, że dla mnie siłownia to syf i to nie jest to, co sprawia mi satysfakcję, jeśli chodzi o wysiłek fizyczny. Głupi ja, sam sobie powiedziałem to dopiero całkiem niedawno bojąc się do tego przyznać, a może się odblokuję i znajdę inne formy ćwiczeń.

Jedzenie! To też kolejny z wielu przecież czynników, którymi sprowadziłem się na dno dna. No ale kto nie kocha jedzenia? Moja dieta dość mocno rozpasła się podczas pobytu w Turcji kilka lat temu, kiedy to w niecałe pół roku przybyło mnie jakieś 10 kilo. No jeść bardzo lubię, niekoniecznie od razu niezdrowo, ale jadłem naprawdę dużo, czasami wręcz do przesady. I tutaj już poczyniłem pierwsze kroki zainspirowany dnia pewnego i przeszedłem na popularną ostatnimi czasy dietę pudełkową. Z góry płacę, mam żarcie na cały miesiąc, zróżnicowane, trzy posiłki dziennie, ustalona ilość kalorii. Że drogie? Proszę ja Was, wyszło że udało mi się dzięki temu trochę przyoszczędzić, czego bardzo potrzebowałem – nie tylko rozwiązało problem nadmiernego jedzenia, ale i wspomogło w trudniejszym czasie portfelowym. Czy polecam, czy to działa? Cóż, jeśli miałoby się gotować dla samego siebie, to taka dieta odejmuje Ci od życia babrania się w kuchni – a ja nie umiem babrać się w kuchni. Coś tam też zniknęło mi z wagi. Nie każde jedzenie jest w moim guście, owszem, ale i tak mój gust jest dużo szerszy niż dziesięć lat temu (zjadłem burgera z rybą bez zająknięcia!). Także ten krok postrzegam jako udany i będę go kontynuował.

Pozostaje jeszcze dno bycia sflaczałym workiem kości i tłuszczu, którego mięśnie już dawno nie wiedzą jak powinny działać. Ale jak to zrobić – zostawię sobie na wolną chwilę do przemyślenia, bo to też trzeba ładnie zaplanować, by potem było egzekwowalne. W tym momencie odbicie od dna musi poczekać, aż zajmę się pierdylionem innych spraw, którymi chcę czy nie chcę jestem przytłoczony, ale obiecuję Wam! Zobaczycie mnie jeszcze nie tylko odbijającego się od dna dna, ale także przebijącego się na powierzchnię tafli życia!

A potem tylko polecieć na Marsa.

Z długopisem.