Monthly Archives: Czerwiec 2013

144. O sesji

Przechodząc przez kolejne etapy edukacji dostajemy co jakiś czas wielkie sprawdziany wiedzy – chociaż w sumie wydają się one wielkie w tamtym momencie, bo potem okazuje się, że to były małe pryszcze – które mają sprawdzić to co umiemy przed sięgnięciem do kolejnego poziomu. Czyli w podstawówce mamy jakieś testy kończące tą szkołę, potem mamy testy gimnazjalne, a po trzech latach liceum czeka nas ta magiczna matura, która jest przegadana i niczym wielkim raczej nie jest, co okazuje się później na studiach. Ponieważ studia to twór przedziwny.

Tak jak całe liceum (a już nawet część gimnazjum) zaczynasz stresować się maturą i tym co z niej wyniknie, a tu nagle trafiasz na studia, gdzie testy na poziomie skomplikowania i trudności matury (już abstrahując od tego jaki ten poziom matura reprezentuje…) zdarzają się po kilkanaście razy w semestrze. No, chyba że idziecie na politechnikę, to ilość oraz poziom trudności wzrastają kilkunastokrotnie, bo tam ludzie są jacyś nienormalni. Jednak to wszystko dzieje się podczas samego semestru, gdzie masz jakieś wykłady, ćwiczenia czy inne laboratoria, ale tak naprawdę to tylko niewinna zabawa w kotka i myszkę, bo wszyscy wykładowcy i profesorowie czekają tylko na przedział czasowy pięknie nazwany jako sesja.

Dla tych, którzy nie są świadomi cóż to jest, tudzież mają świadomość niepełną i czerpaną tylko z kwejka, śpieszę z wytłumaczeniem – to jest moment, gdy zajęć już nie ma, ale semestr jeszcze się nie skończył. Czas ten, czyli około dwóch tygodni, przeznaczony jest na przeprowadzenie egzaminów podsumowujących semestr/rok/więcej niż rok tudzież na poprawki mniejszych kolokwiów z minionego czasu. Potem jest jeszcze sesja poprawkowa, podczas której – jak nazwa wskazuje – skupiamy się już na samych poprawkach, bo chyba nigdy nie jest tak, żeby wszyscy piszący zaliczali egzamin za pierwszym razem. Zdarza się, ale jest to dość mały procent egzaminów.

Jak to wygląda w praktyce? Ano zazwyczaj studenci wmawiają sobie cały semestr przed sesją, że przygotują się do niej odpowiednio wcześnie, ale i tak wychodzi jak wychodzi i sesja nagle pojawia się znikąd, a do pierwszego egzaminu zostają maksymalnie trzy dni, a do tego jest on z całego roku akurat z zajęć, które się przespało, albo na wykłady się nie chodziło i na listę za nas wpisywał się ktoś inny, żeby liczba obecności w semestrze się zgadzała. Następuje wtedy szybka faza dzwonienia, pisania do ludzi i kserowania wszelkich materiałów, które są tylko dostępne, nawet jeśli doskonale się wie, że nie da rady przeczytać tego wszystkiego i zapamiętać na tyle dobrze, żeby dostać co najmniej dostateczny. Co więcej, kalendarz bywa niemiłościwy i na ten czas sprawia, iż nagle dni płyną szybciej i nagle nastaje dzień egzaminu, a wtedy są dwie opcje – albo okazuje się, że jednak czegoś się nauczyło, tylko nie było się tego świadomym, albo trzeba polegać na pięciuset stronach ściąg, które ma się przy sobie. Lub ma je przy sobie kolega.

A potem, po wszystkim, po kilku zawałach serca spowodowanych przeczytaniem pytań na arkuszach egzaminacyjnych, a także szukaniem siebie na liście ocen po egzaminie, można iść ze spokojem i ulgą wraz ze swoją zieloną książeczką, którą ktoś kiedyś nazwał indeksem, i poprosić o wpis przy odpowiednim przedmiocie kompletując kolejne punkty, które zapewnią kontynuowanie studiowania na następnym semestrze. W tym momencie w głowie zawsze pojawia się myśl, że za pół roku będzie inaczej i sesja już nie będzie taką improwizacją i stresem, ale mija kilka sekund, a ta następna sesja już rozpoczyna się za kilka dni, a Ty znowu z zaskoczeniem budzisz się nie wiedząc nawet z jakich przedmiotów egzaminy Cię czekają…!

A tak na serio – dzisiaj dostałem ostatni wpis z tego semestru, przede mną jeszcze tylko praktyki zawodowe we wrześniu i można będzie oficjalnie powiedzieć, że jestem studentem V semestru filologii angielskiej o specjalizacji tłumaczeniowej. :)